„Times new romans” kusiła mnie już za czasów, gdzie dostępna była tylko na wattpadzie. Wiele o niej czytałam, tak samo jak o innych książkach autorki i w zdecydowanej większości było to bardzo pochlebne, wręcz pełne zachwytu opinie. Możecie się domyślać, że moje oczekiwania względem książki Julii były wysokie.
Do początku podeszłam dość zachowawczo. Szybko okazało się, że autorka ma naprawdę świetny styl. Przez kolejne akapity płynęłam. Sam zamysł na fabułę przypadł mi do gustu: Ellie i Theo łączy wspólna przeszłość i tragedia, która poróżniła ich na zawsze. Ale czy aby napewno? Czy rozchwytywany autor romansów, dziwnym trafem pojawiający się na tych samych galach, co poczytna pisarka kryminałów zdołał wyrzucić dziewczynę z głowy?
Byłam ZACHWYCONA. Sama dziwiłam się, jakim cudem tak długo zwlekałam, bo wierzcie mi, jeśli nie znacie książek autorki, to kawał swietnie napisanej powieści. TNR nie należy do cienkich książek, to ponad 500 stron dopieszczanej, przepełnionej emocjami, iskrami i skrajnymi nastrojami dobroci. Kolejnym plusem był fakt, ze autorka nie odkryła wszystkich kart od razu. Stopniowo, chwilami wręcz leniwie wprowadzała nas w myśli, poczynania i zamiary bohaterów.
Ostatnie 100 stron było dla mnie jednak rozczarowujące. Dlaczego? Nie powiem wam. Powiedzmy, że zachowanie głównego bohatera bardzo mnie zirytowało, na tyle, ze miałam ochotę odłożyć książkę, a szkoda, bo niemal przez cała powieść w moich oczach nie schodził z piedestału. Pewna scena po prostu nie pasowała mi do całości. Nie rozumiałam tez zamysłu wrzucania pewnych rozdziałów w trzeciej osobie, skoro większość książki pisana była naprzemiennie z perspektywy Theo i Ellie.
Czy ostatnie parę rozdziałów zaważyło na odbiorze książki?
Nie do końca, byłabym hipokrytką obniżając drastycznie ocenę tej powieści. Finalnie musze przyznać, ze wszyscy, którzy namawiali mnie na książki Julii mieli racje: są godne polecenia.